Na czole, nosie i brodzie – zwłaszcza w TE DNI – skóra błyszczy się już po godzinie od aplikacji podkładu. Strefa T to również obszar nieestetycznie rozszerzonych porów, wągrów i zaskórników. Natomiast policzki i oczy są suche, wrażliwe i wymagają konkretnej porcji nawilżenia. Co robić? Z pomocą przychodzi multimasking.
Jestem wielbicielką masek w płacie. Lubię je za szybkość aplikacji i przyjemny chłód, który redukuje opuchliznę. Są jednak takie dni w miesiącu, gdy moja cera jest wyjątkowo kapryśna. Wtedy organizuję domowe SPA, a w ruch idą maski kremowe. Na dodatek dwie różne. Bo multimasking to właśnie stosowanie różnych masek na różne partie twarzy.
Dlaczego warto stosować multimasking? Po trzydziestym roku życia istnieje bardzo niewielkie prawdopodobieństwo, że będziesz miała cerę „jednego rodzaju” we wszystkich obszarach twarzy. Większość z nas boryka się z różnymi potrzebami skóry, co sprawia, że niezwykle trudne jest dopasowanie jednego, uniwersalnego kosmetyku spełniającego wymagania każdej partii skóry. Na ratunek przybywa multimasking, czyli dobór minimum dwóch maseczek do różnych partii twarzy – innymi słowy chodzi o zastosowanie preparatu o konkretnym działaniu tylko w miejscu, które rzeczywiście go potrzebują. Pozwala to na przykład uniknąć nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia na policzkach po zastosowaniu maseczki z glinką, której przykładowo potrzebuje tylko przetłuszczająca się strefa T, a zarazem zwęzić rozszerzone pory skórne tylko tam, gdzie występuje nadprodukcja sebum.
Czoło, broda i nos – tam skóra jest najgrubsza. W tych obszarach występuje również więcej gruczołów łojowych, wyjątkowo aktywnych w okresie… Okresu! Dlatego raz w miesiącu na strefę T aplikuję maskę Shine Off Mask, czyli kremowo-glinkową terapię matującą z mułem morskim. Lubię ją, bo oczyszcza pory, wygładza skórę, pozostawia ją na długo świeżą i matową. Jest cennym źródłem minerałów i witamin, przez co przyspiesza procesy regeneracyjne skóry – ewentualni niechciani goście (pryszcze!) szybciej się goją. Maseczka zawiera również glinki kaolinową i bentonitową, które działają normalizująco, regulują pracę gruczołów łojowych, łagodzą stany zapalne i zwężają pory. Oprócz tego doskonale absorbują wszelkie zanieczyszczenia, toksyny i nadmiar sebum. Po zastosowaniu maski na strefę T, pory skórne są zwężone, wypryski ukojone (i szybciej się goją!), a cera jest dłużej świeża i matowa.
Policzki i okolice oczu to natomiast moje miejsce newralgiczne pod kątem przesuszenia i podatności na podrażnienia. Dlatego na te obszary aplikuję maskę nawilżającą Ultimate Hydrating Mask z kolagenem i mchem irlandzkim. To kremowa maseczka o przemiłej, budyniowej konsystencji, bogata w składniki nawilżające i łagodzące, dedykowana do cery suchej i odwodnionej. Mech irlandzki oraz kolagen morski o działaniu nawilżającym tworzą film ochronny na powierzchni skóry, który skutecznie chroni skórę przed nadmierną utratą wody. Dzięki temu jest zmniejszone nieprzyjemne uczucie ściągnięcia skóry. Twarz jest elastyczna, miła w dotyku i cudnie ukojona.
Maskach Yasumi kocham nie tylko za świetne składniki aktywne, ale również za… Zabawę. Oprócz maseczki, do zestawu dołączona jest miseczka, do której wyciskam porcję produktu, jakiej akurat potrzebuję. To bardzo higieniczne, bo nie muszę brudzić dłoni, a przy okazji łazienki, toaletki i lusterka. Oprócz tego w secie dostajemy pędzelek, który ułatwia aplikację preparatu i czyni ją niezwykle przyjemną. To taki mini rytuał SPA w domu! Jakby tego było mało – w zestawie znajduje się również maskomyjka wykonana z przyjemnego mikrowłókna. Perfekcyjnie zmywa maskę, a jej wielkość świetnie sprawdza się do zmycia maseczki zarówno z twarzy oraz z podbródka. Maskomyjka jest wielokrotnego użytku – piore ją w pralce i gdy moja maska już się skończy, używam jej jako podróżnego ręczniczka do dłoni lub twarzy.
Stosujecie multimasking? A może wolicie maski w płachcie? Czy widzicie, że Wasza skóra w różnych partiach twarzy miewa różne potrzeby? Dajcie znać w komentarzach!
0 Komentarz